sobota, 26 marca 2011

Przepis na sałatę szatańsko boską, lub bosko szatańską.

Ten tytuł nie wziął się znikąd. Sałata ta jest dla jednych ucztą bogów, jadłem , które powoduje w trakcie jego spożywania osiągnięcie stanu nirwany. Np. dla naszych gości, których raczymy tą potrawą. Z wielką uciechą, ale i nieco laboratoryjnym zainteresowaniem za każdym razem bystro ich obserwujemy, i widzimy, jak po pierwszym kęsie na twarzach pojawia się zaskoczenie, potem jest szybki rzut oka na zawartość michy, czy oby nie martwić się o ewentualną dokładkę (nie, nie martwić się, zawsze, nauczona doświadczaniem, robię duuuużo) Potem rozmowy się jakoś rwą, a na twarzach gości pojawia się taki wyraz, hmmm...Jak kocię , które zaczęło ssać, jak miś, który dostał się do miodu, jak ... I tak dalej, i tak dalej. Wczoraj było tak znów. Goście, bardzo speszeni ale i ulegli magii potrawy, wzięli z sobą zaoferowany litościwie, ale i mściwie (niech też tyją ) przeze mnie słój z treścią sałaty oraz słoiczek z sosem. Chowali szybko do reklamówki, żebym się, broń Boże, nie rozmyśliła. Nie wiedzieli, że miałam jeszcze dużo, dużo, schowane za domem w garze do bigosu.
A dla innych ? Tak, sałata jest boska dla ot, takich zwykłych ludzi. Ale jest i szatańska dla takich jak ja, czyli odchudzających się. Jest narkotykiem, górą podłych kalorii, słabością matkirzeźbiarki, która np.od wielu dni mocno ograniczyła papierosy, ba, obliczyła, że spaliła 7 na 14 dni. TA sałata jednak jest czymś przeklętym, tuczącą klątwą, a kysz, a kysz! No i co, właśnie skończyłam robić sos do kolejnej porcji z gara do bigosu. O ja biedna. O Wy biedni, Ci, którzy przeczytają poniższy przepis, zrobią TO , zjedzą, uzależnią się i TAK JAK JA JEDNAK BĘDĄ TYĆ . Decyzja należy do Was. Można teraz przestać czytać. W tym momencie. Co szczerze radzę.
PRZEPIS. DZIWNIE TAK NA GARŚCIE, ALE NIE WIEM, ILE TO WSZYSTKO MOŻE WAŻYĆ. OTO I ON:
sałata lodowa, 6 garści
rukola( ja daję na np.6 garści sałaty lod. minimum 2 garści rukoli)
oscypek wędzony lub inny wędzony , twardy i ostry ser, starty na dużych oczkach tarki, wg. gustu, ja lubię dosyć dużo, na powyższą ilośc składników ze 3 garści
rodzynki , wg. gustu, ja lubię dużo, z garść minimum
ze 3 garści uprzednio zamarynowanej w sosie sojowym a potem usmażonej i pokrojonej w kawałeczki piersi z kurczaka
SOS, ILOŚĆ NA POWYŻSZĄ ILOŚĆ, MN. WIĘCEJ:
ocet balsamiczny,dwie, trzy duże łyżki
sos sojowy, 2, 3 duże łyżki
musztarda, duża łyżka minimum
miód, duża łyżka
oliwa, 4, 6 dużych łyżek
czosnek minimum 4 ząbki, przeciśnięty przez praskę
Jeśli powyższe proporcje Wam nie będą odpowiadać, można zmieniać ilość składników wedle gustu.

Składniki na sałatę mieszamy ze sobą a potem z uprzednio zrobionym sosem. Jemy. Tyjemy. Smacznego.

PS. Post ten dedykuję Lazy Lou :)

środa, 23 marca 2011

Chłopaki z lubelskiego, lwy i inne.

Witam drogie Nowe Obserwatorki:) Bardzo mi miło, że ktoś chce to czytać. Dla mnie to zapis, kiedyś, za x lat z wielką nostalgią będę tu wracać. A dla Was? Pewnie trochę uśmiechu przynajmniej:)

I dalej:

Wiosna to migracja w poszukiwaniu pracy. Rozpoczyna się sezon budowlany. W wieżowcach przed moim domem jest do wynajęcia sporo mieszkań. Widzę, jak ciągle zmieniają się faceci, palący papierosy na balkonach, spędzający wieczory przy szarym świetle kiepskich energooszczędnych żarówek. Chyba jest tanio, bo na parking podjeżdżają ciągle inne samochody, o średniej zużycia 20 lat, z rejestracją LBL, w których wszystkie miejsca są pozajmowane- tak jest najtaniej. Wysiadają z nich mężczyźni w różnym wieku, w swoich mocno dekatyzowanych dżinsach, butach za 19, 90 z Tesco, ubraniach z używanej odzieży w stylu, jaki w Stolicy już dawno by się nie sprzedał. Wszyscy od razu zapalają papierosa, są jacyś tacy sztywni, rozglądają się niepewnie. Ci ludzie często po raz pierwszy na dłużej muszą mieszkać poza domem. Powiatowo-parafialny w stylu Marysin niczym nie różni się od małych, niebogatych miasteczek, więc pewnie zadziwieni są biedą Stolicy. Chłopaki z lubelskiego mają cel-ciężka harówa i w piątek wieczorem do domu. Co za straszne życie. Choć może te chłopaki wyśmiali by moje rozważania. Jak się dużo i ciężko pracuje, nie ma czasu na myślenie. Trzeba robić i myśleć o piątku :)

Tęsknię za latem. Wiem, wiem, wiosna się dopiero rozkręca, a mi już lato w głowie. Ale ja chce zjeść tak śniadanie


A potem pojechać do Ustrzyk Dolnych na pyszny obiad do "Baru u Ewy". Po obiedzie wypić kawę, taką jak na zdjęciu


Poczuć się po 20 minutach jak na niezłym dopalaczu i gadać , gadać tryskając śliną, gdy dziecko, zmęczone wspaniałymi wrażeniami, po turlaniu się z takich górek

- śpi.

Czyż nie tak powinno wyglądać całe słodkie, kolorowe dzieciństwo? :)
A zima- czyż nie trzeba doprowadzać do poniższego stanu lwów?


Mam nadzieję, że to fajowe dziecko nie będzie nigdy zmuszone do podzielenia losu chłopaków z lubelskiego. Może Poskramiaczowi Lwów inaczej się ułoży wielka przygoda zwana Życiem:)
Na razie coraz lepiej robi zdjęcia. Chciał uwiecznić swoja Lociunię-uwiecznił;)



Wiosna, ech że ty! Jakoś się lepiej powoli robi.
Pozdrawiam Drogich Czytelników!

poniedziałek, 7 marca 2011

Czas linienia.


Liniejemy. Linieją psy, linieją koty, linieję ja. Gdy one tracą po prostu futro, ja porównała bym się do cebuli, która traci zewnętrzną warstwę. Gdy zwierzęta powoli zaczynają błyszczeć nową , gładką sierścią, ja muszę się opancerzyć nowa, twardą skórą, której warstw jest coraz mniej, ale mam nadzieje, że przynajmniej wzrasta jakość;)
No tak, wszystkie znaki świadczą o tym, że zaliczam właśnie tzw. dołek. Już zapomniałam, jak to jest, ale jeśli ogół faktów dotyczących tzw. "światka" raczej smuci i powoduje lęk, co z kolei odbiera chęć wszelkich działań, to chyba dół, co? Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś takiego się działo. Nawet jak zwiałam swego czasu od domowych obowiązków i niepełnosprawności Rocha do Zakopanego, doła raczej nie miałam,patrząc z perspektywy czasu, byłam po prostu koszmarnie zmęczona. Czyli na szczęście matkarzeźbiarka raczej ładnie się trzyma.Na ogół. A tu taki klops. I w sam środek doła wbiła się wiadomość o śmierci Romy.
Na codzień nawet staram się uśmiechać, o


i bywa czasem zabawnie ale to nie to. Po prostu jakoś nie jest kolorowo. Barwnie.

Miałam przez 2 tyg. wczasy. Mały był u moich Rodziców, a my zażywaliśmy tzw. świętego spokoju. Np. tak:



Przypomniała mi się rozmówka moja i M. przy oglądaniu skoków narciarskich. W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyłam, że jeden z austriackich super zawodników ma na rękawie napisane "wurth". Coś mi tam w głowinie zadzwoniło (w końcu było się 10 lat temu miesiąc w Niemczech) i pytam leniwie męża, pamiętając kulinarne gusta tego narodu "Ej, patrz, on ma na rękawie napisane "kiełbasa?" A mąż spokojnie"Taaak, biała kiełbasa..."I ogarnął nas durny śmiech. Nie mogliśmy się uspokoić.
Wczasy spędzałam też tak:



Gdy za oknem zima zła. Mąż mi zrobił z deski stolik i kąpiel od razu stała się wygodniejsza...

Urodzin hucznych nie robiłam, pojechaliśmy do Teściów na małe co nieco i i tak siedzieliśmy do 2 w nocy. A potem Mariusz dostał posłanie na półkotapczanie. Jak kto młody, to nie pamięta tego osiągnięcia PRL w dziedzinie upychania sprzętów niezbędnych do życia w pokoju 3 na 3 metry. U Teściów w domu jest jeszcze to cudo, choć Teściowa od paru lat odgraża się, że spali. Nie wierzę, bo toto przypomina jej te piękne czasy, kiedy chłopcy mieszkali w domu, byli JEJ. Absolutnie się nie skarżę na moja druga Mamę, jest Teściową wymarzoną, myślę tylko, że to cudne czasy, kiedy się codziennie widzi, jak dzieci pięknie rosną i trudno wyrzucić ot tak pamiątkę po tym.
Półkotapczan wygląda tak:



I dzwoni przy najmniejszym poruszeniu tymi szkłami i ceramikami stojącymi na półce. Mąż mówi, że kiedyś leżały tam zeszyty i tak nie dzwoniło. Gdybyśmy się nie znieczulili pewnym przezroczystym, palącym gardło płynem, który trzeba popijać innym płynem, nie dało by rady na tym spać.
Rano poszłam do lasu. To zawsze sprawia mi przyjemność. Foldze też.



Bo, jak widać, Masza, stara, gruba i głucha, mająca ciągle miedzy opuszkami swoich kosmatych łap grudy twardego śniegu siedzi i cała sobą mówi" Chodźmy do domu, to łażenie jest niepoważne."
A taką sobie zrobiłam tapetę w komputerze.


l
Niezły tłok w tym miejscu, chyba jakieś animal skrzyżowanie;)
No i tęsknie za Łokciem. Kilka dni temu byłam tak niedaleko, zaledwie 90 km. a nie mogłam pojechać. Dziś widok z okna mamy taki


A mogli byśmy mieć taki



Syn wrócił i nie mam czasu na rozmyślania.Pewnie to i lepiej. Wieczorami siedzimy przy kominku, jest spokojnie, ciemno.

Niby nic. Ale kiedy błysnąć lampą można zobaczyć, że w pudle z drewnem rozgrywa się wielka akcja ratunkowa, kłoda przywaliła ratownika! Pstryk!



I superbohater , ze specjalnymi uprawnieniami (patrz karta informacyjna dot. uprawnień na szyi) wygrzebuje ofiarę wypadku szczypcami do grilla.

Aaaa, no i wykastrowaliśmy Dyzia. Po zabiegu i po kilku dniach przymusowego siedzenia w domu, doprowadzania nas do szały wrzaskami, obsikiwania kominka (dlaczego kominka?! I to na naszych oczach!) wypuszczony na dwór wrócił jakiś smutny.




Coś się zmieniło w kocurzym życiu, a mały, biedny Dyzio o kocim rozumku nie wie co. Za to ja widzę różnicę-nie strzyka po domu swoim kocurzym jadem, nie ma rozlicznych dziur w ciele, nie ocieka krwią, i...nie śpiewa pod domem.Pierwszy raz jest także w stanie nie tłuc się z wykastrowanym Mirciem, co mocno odbiło się na tymże, pozwalając w końcu w towarzystwie Dyzia zaznać prawdziwego relaksu.



Fajne są, śmieszne. Pusto by było bez nich. Choć liniejemy. My chodzimy jak owłosione yeti, one coraz ładniej lśnią. Mam nadzieje, że ja niedługo też lśnić zacznę:)