sobota, 26 maja 2012

Słodko-gorzko



Słodko.

Dom rośnie. Widać już zarys całej bryły.



Przód domu. Na razie są dwie kolumny, będą cztery.

 Zarysowuje się balkon nad wejściem. Będzie to spory letni pokój,ok.15 m., zadaszony, sięgający  wgłąb poddasza,  do spania i wypoczywania prawie na dworze podczas pogody i niepogody. Na zdjęciu poniżej trójkąt z prawej strony to zaczątek dachu nad balkonem.



Widok z balkonu.



Dom z tyłu, od strony salonu. Nie mogę się doczekać, kiedy zarysuje się kształt trójkątnego okna nad dolnym w salonie.



Pojawiają się pierwsze konstrukcje ścian działowych, pojawił się strop, na razie techniczny, ale można sobie wyobrazić jak to będzie wyglądało. No i to złote światło w środku. Może tak zostanie, nawet kiedy pojawią się okna?


Można chodzić po przyszłym poddaszu, ponieważ położono podłogę techniczną na belkach stropowych. Można zajrzeć z przyszłej antresoli do salonu, kuchni i jadalni. Na antresoli będę miała swój gabinet, książki i miejsce do czytania. Z antresoli będę miała podgląd z góry na połowę domu. Antresola jest jak bocianie gniazdo. Albo orła jakiego...Strzeżcie się!
:)
Na zdjęciu poniżej z lewej strony  przyszła antresola, punkt obserwacyjny Pani Domu...
 
 

Widok z antresoli na salon. 




I na jadalnię i kuchnię. I zupełnie nie na temat. Ale mnie wkurza ten blogspot. Mam wrażenie, że robi , co chce. Teraz np. nie mogę zacząć pisać od lewej, tylko od środka. Umieszczanie zdjęć jest loterią, jedno tak, inne nie, be. Cholera. 
Ale o widoku miało być, jest więc widok. Na jadalnię i kuchnię.
 

 No i poddasze. Spore.Kto znajdzie Inwestora?


 Będzie teraz wycieplone, więc  coś z tym trzeba  zrobić. Mam nawet gryplan, żeby na siebie zarabiało. Kiedyś...
Wizyta, ma pierwsza na poddaszu zaowocowała zrobieniem mnóstwa zdjęć.Wrzucam tu zaledwie kilka, a mam ochotę setki, tysiące. Toż to przecież nowa płaszczyzna do wykorzystania.Grubo ponad sto metrów kwadratowych pełnej wysokości pomieszczeń. Ale, jak już pisałam mam plan, może się powiedzie, bo w końcu dlaczego by nie?
Tu widok konstrukcji.

 
I dalej przestrzeń nad salonem od góry.

 

Powyżej Mariusz na MOJEJ antresoli. Mamy w tym domu po kawałku przestrzeni tylko dla siebie, w końcu, po życiu  w małych mieszkaniach i domach. Kiedy jedno sugeruje drugiemu, żeby coś  w swojej przestrzeni zrobiło, np. "Wstaw sobie sofkę", drugie powarkuje" MOJE. MOJE. ŻADNA SOFKA, SAM/SAMA SOBIE WSTAW". Robimy sobie z tego żarty, ale przeświadczenie MOJE jest bardzo serio.  No i dobrze, uważam, ze idea swojego pokoju, oprócz wspólnej sypialni jest jak najbardziej słuszna.
A na koniec, jeśli chodzi o temat domu-wybraliśmy kolor pokrycia dachu. Nazywa się Onyx Black i jak sama nazwa wskazuje jest czarny. Podoba się nam ciemne pokrycie jasnego domu. Poniżej próbka naszych bitumicznych gontów.

I kiepska fotka domu z bala  krytego czarnymi dachówkami. 

Tak, tak, to małe z lewej to ten dom właśnie. Bardzo ładny, nota bene.
I to by było na tyle jeśli chodzi o dom. Czy pisałam już, że się zakochałam? I że dla mojej nowej miłości nadal szukamy imienia? Ostatnio M. strzelił "Może Betula Pędula?" Czyli brzoza brodawkowata po łacinie.
Na to ja "A może Bluszczyk Kurdybanek? " Czyli po prostu bluszczyk kurdybanek. Roch lubi opcję "Mrówkolew", czyli żuk mrówkolew, tak się na prawdę pewien owad nazywa. Roch ma zresztą niezły mętlik w głowie, bo moja nowa miłość to jego jeden dom, drugi na poddaszu u Teściów, gdzie do niedawna mieszkaliśmy, a trzeci to ten, w którym, dzięki dobremu sercu Takich Jednych (cmok:)) chwilowo pomieszkujemy. To mieszkanie jest w Aninie, w Warszawie, i generalnie jest do wynajęcia. Na Euro, na przykład, jeśli ktoś się zagapił i nie ma co ze sobą zrobić. Wstawiam fotki, jeśli ktoś byłby chętny, pisać do mnie maila.

Nadal słodko. 
Będzie zaraz dużo zdjęć, na koniec napisze, dlaczego.
Niedawno odbyłam piękną podróż. W moje Podkarpacie. Pomieszkiwałam to u Rodziców, to u Siostry pilnować kota. Tego kota...


Podkarpacie to kraina-bajeczka.  Polska powiatowo-parafialna wszędzie taka sama, ale na szczęście  gdzieniegdzie po prostu ładniej wygląda;) Podkarpacie to wioseczki położone na małych wzgórzach, 


gdzie jadąc rowerem 20 minut od domu mojej Siostry, położonego w Rzeszowie,  dojeżdżam do miejsca, z którego widać góry, podobno  przy dobrej widoczności nawet Bieszczady. Bardzo odpoczywam patrząc na dziesiątki kilometrów przestrzeni.


Gdzieś za tym ultramarynowym horyzontem są One. Beskidy. A w Beskidach mój Łokieć, jeszcze jeden dom, a raczej dom w sensie umownym, bo to kombo do mieszkania, czyli przyczepa kempingowa, ma jakieś 9 m. kwadratowych. 
I tam pojechałam. Już na dworcu PKS w Rzeszowie zawsze czuję to coś, ni to spokój, ni to adrenalinę, bo przebywanie samemu ze sobą na górze pod lasem, bez zasięgu tel., netu,  to nawet nie strach, ale test, czy się ze sobą nudzę, czy się lubię, za czym najbardziej tęsknię, o czym będę myśleć, w ciszy, mając wiele wolnego czasu. I zawsze wracam zachwycona, nie tyle sobą ;), co tą  krainą i tym, jak na mnie działa. Absolutny reset tego, co niepotrzebne, naładowane baterie, zdrowo ustawione wszystko, jeśli chodzi o hierarchię ważności i priorytety. I to piękno. 
Po raz pierwszy widać góry zjeżdżając autobusem w dolinę Jasła. Nie udało mi się tego sfotografować, zresztą szkoda było czasu. Gapić się chciałam i tyle:)
W Jaśle, po zjedzeniu legendarnej pizzy przy dworcu wsiadłam do kolejnego autobusu, docelowego do Krempnej. I 10 minut po starcie znów pojawiły się One, góry, coraz bliższe. I wie się, że niedługo wjedzie się w ich pachnącą, chłodna  sierść, bo z daleka wyglądają jak wielkie, leniwe, zielone , odwieczne zwierzęta.

I są bliżej,  

i bliżej. 
Autobus jedzie przez małe wioski, gdzie czas płynie zupełnie inaczej, niż w państwie w państwie, jakim jest Warszawa. Siedzi się przed domem z piwem i gapi na szosę, jak w "Winie Truskawkowym".
A w Nowym Żmigrodzie, na rynku trzeba się pomodlić do św. Floriana, żeby ustrzegł od pożaru.
Kiedy kończy się ostatnia wieś, wjeżdżamy w odwieczny bór, szorstkie futro, gdzie nie ma żartów i gdzie lepiej się nie gubić. 
Pośród tego boru, na ogromnej polanie, jak w zagłębieniu bułeczki  leży Krempna.
 
Kiedy wjeżdżam do wsi, zawsze czuję wzruszenie. Te góry, ta polana, to jak moja druga skóra. Jestem u siebie. W Krempnej jest wszystko. To mały Cały Świat. Można poczytać książkę lub wziąć ślub,
zrobić zakupy w jedynym w górach sklepie Atlantyk,
a potem napić się zimnego piwa.
Można połazić po wsi i znaleźć ostatnie oryginalne łemkowski chyże,
 
i natrafić na niecodzienne kadry. Tu w tle Muzeum Magurskiego Parku Narodowego.Tu o muzeum.
Można też zadziwić się, odnajdując gdzieś na górze ustawione nie wiadomo przez kogo dwa fotele.
Ja po zakupach  jak najszybciej chciałam iść do siebie. Szosą ostro do góry,
 
 na masyw Łokcia. I z dalszym wzruszeniem zobaczyłam mój najmniejszy dom. To ta biała kropeczka z lewej strony, pod lasem.
Z szosy, na przełęczy skręca się w lewo, w drogę prowadząca do zabytkowego Cmentarza Wojennego  nr 6. O cmentarzu tu.

Idzie się tą drogą dalej pod górę, sapie i poci miejską toksyną , ale w końcu koniec podróży. A tam kapsuła, jak mawiają nasi znajomi.
Salon z kuchnią
 
i mała sypialnia.
 Rzuca się ciężki plecak , otwiera okna,  tu okno sypialni z widokiem na odwieczny beskidzki las
 i kamienną ścieżkę do niego, 
ze wzruszeniem patrzy się  na małpi gaj, który zrobiliśmy goszczącym tu ostatniego lata dzieciakom,
robi się napój, w którym łączy się Ameryka z Finlandią  i gapi się, gapi i gapi.
 Potem zawsze idę na małą przełęcz Łokcia, z której widać dolinę Wisłoki. Dwie minuty od kapsuły mam to.
 
Rzeka lśni jak diamenty a niebo zmienia się z minuty na minutę.
 
Kolory i zapachy są zniewalające. Zasiedziałam się i kiedy wracałam do "domu" był już wieczór.
Śpi się mocno, bo przeważnie jest się zdrowo fizycznie zmęczonym. Przy leniwym śniadaniu obserwowałam turystów idących na cmentarz. Grupowo,
i samotnych wędrowców.
Ci turyści byli częścią mojego planu, gdzie ich chęć wypicia dobrej kawy i zjedzenia dobrego ciasta , a to wszystko z pięknymi widokami, miała nam dostarczać dodatkowych funduszy na ubogiej emeryturce. Bo tu miał stanąć, być może, bo dlaczego by  nie, kiedyś tam, kiedyś,  mały dom. 



Po południu  spacer po wodę nad mały zalew.
I się chodzi, wącha, gapi. A naokoło Wielki Las.
 
Ostatnia noc i powrót. Najpierw ścieżką wydeptana przez nas w dół, 
i na przystanek, z którego widać cerkiew.
Wakacyjny autobus pełen takich samych włóczykijów jak ja, 
znów jazda przez wilgotny bór, gdzie czasem widać ślad po tych, co tu byli dawno temu przed nami i stawiali kapliczki, żeby podziękować lub o coś poprosić.
Wyrwano stąd tych ludzi z korzeniami, i  wcale nie zrobiła tego wojna. Tu o tym niechlubnym czynie  naszych starszych kolegów.Akcja Wisła
Niekiedy mam wrażenie, że poruszam się tam w czasie przeszłym , że to ja, nie oni, jestem duchem. 
Ta kraina jest nie do opisania.
Ale jedziemy dalej. Serpentyny. Roch jak pierwszy raz jechał serpentyną zawołał "Nie zawracajmy!". Stary PKS spokojnie wchodzi w zakręty  i przyśpiesza siłą własnego ciężaru. Rollercoaster beskidzki.
Zjeżdżamy na dół, znów wioski, przystanki, które służą także do picia piwa, a piwo jest moczopędne,
stara, oryginalna karczma, pewnie jedna z ostatnich w Polsce,  bodajże w Polanach. Karczma  powinna być wypieszczonym zabytkiem, a niszczeje w rękach prywatnych,stanowiąc mieszkanie dla kilku rodzin.
Z lewej strony widać zachowany wjazd dla konnych wozów.
A potem jest taki moment , kiedy patrzy się na góry po raz ostatni. 
Smutno zawsze, a teraz było jeszcze gorzej. Ale o tym za chwilę. Bo w Jaśle siedząc już w autobusie do Rzeszowa zauważyłam pana, który popijał płyn do kroplówki. Pan wyglądał na bardzo skacowanego, może więc to jest jakiś sposób?
A teraz-dlaczego tak szczegółowa relacja? Bo chciałam to zapisać krok po kroku, zapamiętać jak najwięcej, włożyć do zielnika.
I teraz będzie gorzko. Żeby wykończyć dom, musimy sprzedać nasza ziemię na Łokciu. To dla mnie bardzo bolesna decyzja. Niestety raczej nie dostaniemy żadnego kredytu, bo nie mamy stałych przychodów, a dom skończyć musimy. Jeśli trzeba będzie-Łokcia sprzedamy, ale , tu prośba do Was, Szanowni Czytelnicy-czy znacie jakiś sposób, z kredytem włącznie, na zdobycie 50 tys. złotych? Z pracy żyjemy, ale odłożyć za bardzo nie ma z czego takiej kwoty. Kredyt pewnie bylibyśmy w stanie spłacać. Wszelkie rady i sugestie mile widziane, e tam, POŻĄDANE. Będę bardzo wdzięczna.
Pozdrawiam serdecznie, szczęśliwa, że tak czy inaczej chociaż przez pewien czas Łokcia miałam i tego, co mi dał, i co zapamiętam  już nie stracę. Ale...Może...
Do zobaczenia.



4 komentarze:

  1. Roch nie mówi ostatnio "L", ciesząc się z nowo nabytej umiejętności wymawiania "R". W związku z tym Wawel to Wawer, czyli dzielnica, w której budowany jest nasz dom. I całkiem serio zaproponował wczoraj imię dla domu "Smok Wawerski":)

    OdpowiedzUsuń
  2. hmmm...może wydzierżawienie Łokcia na parę lat? a może kupon totolotka? na wtorkowe losowanie jest pula 25 mln zł ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydzierżawienie raczej nie wchodzi w grę, bo to miejsce nie przynosi dochodu, ktoś pewnie wolałby kupić, niż wydzierżawić.
      Kupon kupiony.Czy wygrany, dziś się okaże.
      Zawsze kiedy gram w totka, przypominam sobie, jak pewna mała dziewczynka rozłożyła mnie na łopatki.
      -"Grasz w totka?" zapytała.
      -"Gram".
      -"A nie boisz się, że przegrasz?"
      -"Yyyyy..."
      :)
      Dzięki za próbę pomocy, zawsze to miło, że człek nie jest sam...

      Usuń
    2. "Łokieć" to 100% moje klimaty, poczułem wielka tęsknotę czytając bloga... sam nie wiem dokładnie za czym, tak po prostu czuję.

      Niedawno kupiłem domek na wsi, mały, stary z fajnym sadem, ale to nie to...
      Nie to miejsce i nie te klimaty, przeważyły względy praktyczne, szkoda.

      "łokieć" za tym właśnie tęsknię...
      wciąż tęsknię.

      Usuń