niedziela, 30 maja 2010

Wybitnie katarowo.

Od tygodnia mamy z Mariuszem przez cały czas otwarte usta. Wyglądamy dosyć mało inteligentnie, ale w końcu czymś trzeba oddychać. Odzywamy się do siebie monosylabami, bo mówienie przy zatkanym nosie i uszach to nic fajnego. Jeśli się już odzywamy powstają perełki tego typu.
-Co robisz ?
-Piszę pamiętnik.
-Od dawna?
-Od dwudziestu lat, i nie wiem kiedy skończę.
-To chyba dobrze?
-Co?
-Że nie wiesz, kiedy skończysz.
-Co?
Nic. Nic, nic, nic.
Właśnie nadeszła burza. Pioruny i grzmoty. Wyobraziłam sobie właśnie, że piorun rozświetla niebo i nie gaśni,i tak zostaje, ta chemiczna jasność. I zaczyna się . O Jezusicku, ale by się działo;)
Kończę, bo mam obawy, że jak strzeli w pobliżu to mi zepsuje komputer.
Ale ta burza piękna.

środa, 26 maja 2010

Katarowo-światecznie-pracowo.

Mój Dzień Matki nie jest zbyt udany. Z powodu kataru zażyłam rano syropek synka, który ma katar hamować. Na synka działa tak, że katar hamuje, mi i owszem, także zahamowało, ale nie tylko katar, ale wszystko. Po prostu MNIE wyhamowało. Zapomniałam, że już raz to zrobiłam, zażyłam miksturę Actitrin i także odpłynęłam. Nie wiem, dlaczego to tak na mnie działa, ale zasypiam. Zcina mnie z nóg. Obudziłam się dopiero niedawno, skwierczenie oznaczające smażenie mnie obudziło. Tylko chodzi o to, że syn raczej nie jest w wieku , żeby sobie coś smażył, spał zresztą obok mnie, a Męża nie było w domu, bo coś jakby przez mgłę pamiętałam, że mówił"Wychodzę" i wyszedł. I coś jakby przez jeszcze gęstrzą mgłę, że chwiejąc się na nogach, na obraz żywego trupa zwanego zombi nastawiam kurczęce mięso na zupę. To ono się właśnie smażyło w garnku. Zupa zamieniła się w mgłę , mgłę pachnąca spalenizną. Dużo dziś w tekście tej mgły, cheche.
Pootwierałam okna, drzwi, ale ta mgła jakaś lepka i gęstsza od zwykłej, nie chce się wynieść.
Życie żąda jednak "Wracaj", jak spiewał bard, więc mocna kawa i trzeba zrobić zastrzyk podtrutemu kotu. Nasz zaprzyjaźniony weterynarz oznajmił mi, że dosyć płacenia za robienie zastrzyków, kiedy się ma tyle zwierząt, czas się nauczyć. I właśnie przed chwilą zrobiłam to, zrobiłam ten cholerny zastrzyk. Wedle rady pana doktora stukałam kota lekko i szybko w głowę, i ciach, zdecydowanie wbiłam igłę. Zdecydowanie, bo wór chroniący ciało zwany skórą jest gruby i stawia opór. W ogóle to zdecydowanie jest w życiu potrzebne non stop, no, przynajmniej co trzeci dzień;) Z tego powodu jestem z siebie trochę dumna, tylko trochę, bo jednak musiałam po tym usiąść.
A teraz pokażę, co robię. Pisałam tu o morświnach, więc oto one.
To ten większy w glinie. Ma 180 cm. długości.

A to podczas procesu odlewania. Taka trochę rzeźniaTu skończone. Zaraz jadą do nowego pana.

A poniżej przedstawiam fokę. Wyrzeźbiona także dla WWF, jak i morświny .
Przypomniałam sobie teraz, jak tuż po zakończeniu pracy gadając przez skype z koleżanką wysłałam jej to zdjęcie i powiedziałam, że wzięliśmy fokę ze schroniska. Impulsywna ta istota wykrzyknęła"Powaliło was??!!Wiesz, ile to żre ryb??!!". A że było to przed powędrowaniem foki do nowego pana pomyślałam"Jest dobrze. Wygląda realnie". Bo zawsze mam obawy, czy zamawiający będzie zadowolony. A to fotka z akcji "Foka na Dworcu Centralnym".
W jednym z komentarzy pod newsem w internecie ktoś oburzał się, że" Jak można, niby organizacja proekologiczna, a męczą zwierzę na dworcu."
No.
Rochulec się obudził, lecę pędzę.

poniedziałek, 17 maja 2010

Miasta rodzinne.

Każdy słyszał o czymś takim, ale nie każdy wie, jak to jest tam co jakiś czas wracać z daleka. Już na dworcu czasem coś potrafi ścisnąć za gardło, bo tu na tej ławce Tata kiedyś zapinał mi but, a na tamtej gadałam do rana z nieżyjacym już przyjacielem. Trzynastka wiezie jak zawsze do domu, znajomymi ulicami które coraz ładniejsze, jak ja , cheche, ale bliskie i znane na wylot. Całe takie miasto rodzinne jest jak własne podwórko, człowiek wszędzie się dobrze czuje, chodzi skrótami, a w głowinie gęsto od wspomnień, czy się chce czy nie. A ponieważ mam to szczęście, że moje dzieciństwo było wspaniałe lubię te podróże bardzo, bardzo, bardzo. Właśnie wczoraj wróciłam z mojej Galicji, z mojego Rzeszowa. W Rzeszowie nny jest stosunek powierzchni zabetonowanej do niezabetonowanej, na rzecz tej niezabetonowanej, niz w Warszawie. Przez to całe miasto ma inny zapach, mikroklimat. W Rzeszowie w centrum miasta babuszki wiejskie, w chuścinach, ogorzałe, z krzywymi nogami i odwiecznymi torebkami skajowymi, które to mogłyby spokojnie wylądować w muzeum odzieży, nadal zapuszczają się do miasta, bo miasto jak na razie ma wymiar bardzo ludzki. Warszawa jest molochem, który formą i tempem odpycha takich ludzi, nie widziałam tu nigdy takich starowin w centrum, chyba że w przychodniach czy szpitalach, wystrojone, przestraszone, milion kilometrów od swojego środowiska naturalnego.
A w Rzeszowie to jest, ta różnorodność, ten tygiel.
Nie chciałabym tam mieszkać, tak, jak w żadnym z miast, ale spokojnie mógłby być najbliższą z dużych metropolii, do której jeździ się w Ważnych Sprawach. Bo jeśli miałabym skądś duże pieniądze spakowałabym walizki i myk, w Bieszczady. Mam zresztą pewien plan, którego realizacja może potrwa parę lat, ale jeśli się uda to Bieszczady będę mała pod stopami, a nie na zdjęciach:) W totka nie wygrywam i nie wygram, bo mam szczęście w miłości, co wolę zresztą, ale już ja sobie poradzę.
Bardzo Warszawę lubię, pomimo, że kiedy gdzieś w centrum na przejściu dla pieszych światło z czerwonego zmienia się na zielone ludzie stojący po dwóch stronach ulicy wyglądają jak nacierające na siebie armie. Mój mąż czasem nachyla się do mojego ucha i szepcze"Urrraaaa!".
Warszawy nie ma się pomimo wszystko co bać, pomimo aparycji złego psa jest raczej po prostu kotem;)
A do Rzeszowa pojechałam po synka, który był tam 3 tygodnie u Babci i Dziadka. My kończyliśmy morświny, tempo musieliśmy przyśpieszyć a mały zachorował, nie mógł iść do przedszkola więc pojechał na wczasy. Przez ten czas Rochulec zdążył lekko podkończyć moją Mamę, do tego stopnia, że Mama zaczęła w końcu wierzyć w moje metody wychowawcze , bo przy mnie mały jest grzeczny, oczywiście jak na trzylatka z temperamentem. Skończył się odwieczny konflikt Babcia-Mama-Wnuczek, cheche. Od chwili, kiedy weszłam do mieszkania Rodziców , po tych trzech tygodniach, Roszko zawisł na mnie, przykleił się, owinął i tak został do wczoraj, kiedy przywiozłam go do Warszawy, do Tatusia. Syn odkleił się ode mnie, normalnie słyszałam to" CCCmok", i przykleił do Mariusza. Z werwa powiedział mu też przywieziony z Rzeszowa wiersz, który brzmi tak: "Sadzi mama ryż, tata tyż". Obaj byli najszczęśliwszymi facetami na świecie. Teraz Roch jest w przedszkolu, ja mam w końcu czas dla siebie, a Mariusz napomyka, żeby wcześniej po małego jechać , bo to czy tamto, ale myślę, że tak na prawdę chodzi mu o trzymanie małej przyssawki w ramionach.
A ja wczoraj wygłaskałam Męża, psy, koty, a potem cicho, cichutko wymknęłam się do pracowni i tam, przy dwóch piwkach i kilku papieroskach siedziałam, słuchałam wiatru i deszczu, gapiłam się w ścianę i robiłam NIC. W końcu i mi się jakieś wczasy należą.
Pa pa pa.
Ps. Anegdotka z pociągu. Jedziemy z Rochulcem, on wisi na półkach do trzymania bagażu, dynda, oznajmia, że jest głodny. No to idziemy do Warsa. Natrafiamy na zacięte drzwi. Jesteśmy sami. Co robi zdesperowana matka głodnego dziecka: po wielu próbach rozsunięcia ich rozglądam się czy nikt nie widzi i kopię mocno, bo czasem łupnięcie czy klepniecie naprawia sprzęt. Ale tu nie pomaga. Za mną pojawiają się jacyś Duńczycy chyba. Jeden z nich delikatnie próbuje białą ręką rozsunąć drzwi, po czym zdezorientowani stoją jak zagubione dzieci. Z drugiej strony podchodzą do drzwi Rosjanie. Najmłodszy odkłada swoje torby, wkłada ramię między drzwi i z wielkim, na prawdę wielkim okrzykiem"nuuuuu" chce je rozsunąć. Gdyby drzwi były drewniane, toby pękły jak zapałka. Nawet nie wiem, czy tych stalowych lekko nie wygiął. Ponawia tą spektakularną próbę kilka razy. Nie udało się. Duńczycy patrzą na Rosjanina z szacunkiem i wyraźnym strachem. Wielkim wyzwaniem byłoby zacząć z takim narodem wojnę, na przykład. Odważni jak kamikadze, subtelni jak lawina;) Rosjanin dzwoni gdzieś, za chwilę pojawia się konduktor i otwiera kluczykiem. Trzy narody, trzy podejścia do problemu. Jak w kawale o Polaku, Rusku, itd.

sobota, 8 maja 2010

W życiu raczej mi sie nie śpieszy.

Jasne, że do przyjemności tak, ale generalnie to nie ma co tak pędzić. Kurczęce nogi rozmrażałam ostatnio 3 dni na kaloryferze. Zapach, jaki wydawały poszedł na karb suszących się wszędzie form gipsowych. Pakuły, czyli lniane włókna, jakimi formy są wzmocnione bardzo śmierdzą i nogi zakamuflowały się w tej aurze. Niby się w życiu nie spieszę, ale wynosiłam je szybko. Okazało się, że to nie były pakuły. Śmierdzieć przestało.

Nie mam aparatu chwilowo, więc grzebię w starych zdjęciach. Obserwuje podobieństwa. To, że geny niosą cechy danych osób w przyszłość. Ludzie, których już nie ma nadal w pewnym sensie są. Ja na przykład patrząc na swoje dłonie, wcale niepiękne, widzę dłonie ukochanej Babci, która zmarła parę lat temu. Są identyczne. Kształt palców, paznokci . Widzę, jak Babcia szyje ubranie dla mojej lalki Karoliny, jak robi mi kakao z pianką, jak układa pasjansa. Fakt, ze bezpowrotność tego czasem boli jak cholera, ale dzięki tym moim dłoniom mam wrażenie, żeBabcia nie cała umarła. Taki wehikuł czasu.Ostatnio znalazłam takie zdjęcia. Dwóch podobnych do siebie facetów.
Na tym ostatnim Tata jest podobny do Jana Pawła II. Hmmm...
Ja cieszę się, że mały jest tak podobny do Dziadka. Przyjemne to. Mój Tata to fajny gość.

I dalej. O tuszy. Jak Roszko się urodził, pozbawiony był tkanki tłuszczowej. Pojawia się ona w dwóch ostatnich miesiącach ciąży. Roszko urodził się o trzy za wcześnie, więc przytyć nie zdążył. Tuz po urodzeniu był chudy i przeźroczysty, taki.Potem zaczął jeść. Jadł, jadł, i apogeum wyglądało tak.Ręczę, że teraz jest w normie. Metr wzrostu, 17 kg. Za to ja zwiększyłam objętość w stosunku do tego , co na tym zdjęciu. Taaa, natura musi zawsze osiągnąć konstans.

Na dowód tego, ze Roszko w normie mam takie oto zdjęcia.


To u Dziadków w Aleksandrowie. Chodził bez majtek ani pieluchy, bo chcieliśmy, żeby tak, jak i kuzynka zaczął sikać do nocnika. Okazało się, że to był falstart, a jak mały sikał sobie do butów, był nieszczęśliwy właśnie tak.Przegraliśmy tą bitwę, i całą wojnę. Roch nadal, a zdjęcia są sprzed roku, sika w pieluchy. Mówi, że inaczej jest nieszczęśliwy. Ale ja się w życiu nie spieszę, mamy czas.

Ciepło się zrobiło. Zaczęliśmy nieśmiało planować letnią podróż na Chorwację. Tam podobno nie pada. Dwa lata temu byliśmy na Soliną. To był pierwszy pobyt bez dziecka, absolutny relaks. Miał być. Miało być pięknie.
Było tak.



Padało.Padało.Padało.
Czasem trzeba było ustalić, co robimy.Ustalone.Pozostało wylać wodny bąbel z dachu przedsionka. Ciągle się pojawiał, skubany.W nocy czasem nie padało.I nie padało jeden dzień. A wtedy było tak.Ale, jak widać, woda zaczęła się podnosić, znów zaczęło padać, i, niestety, nie przyszła Kaśka do Soliny (nie kąpałam się, było cholernie zimno), to przyszła Solina do Kaśki. Pewnej nocy, a raczej o świtaniu, kiedy ranne wstają zorze woda pokonała szerokość naszego przedsionka i dosięgła namiotu. Ogłosiliśmy alarm"Ewakuacjaaa!!" Ale ja się w życiu nie śpieszę, spokojnie wpłynęliśmy łódką do namiotu i tak, na prawdę wygodnie, spakowaliśmy się. A na zewnątrz padał deszcz. I wyglądało to tak.I co z tego. I tak marzę, żeby się tam znaleźć. I za jakieś dwa miesiące się znajdę. Taki mam plan. Chorwacja i Solina. Ogień i woda, cheche.
Żegnam się powoli, papa.